Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
421
BLOG

Michalski: Człowiek przebrany za Boga

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 71

Współczesna religia, nieuchronnie „zmodernizowana” w ciągu dwustu lat wojny ze świecką nowoczesnością, chętnie używa dzisiaj argumentów humanistycznych. Od teleewangelistów amerykańskiej moralnej większości po Marka Jurka, Tomasza Terlikowskiego, abp. Michalika czy abp. Życińskiego. Nikt nie mówi już o przeciwstawieniu doskonale dobrej woli Boga grzesznej woli człowieka. Mówi się o obronie (ludzkiego) życia poczętego, obronie człowieka i jego podmiotowości, obronie humanizmu przed późną nowoczesnością, zdehumanizowaną w swoich niektórych przejawach. Współczesna „zmodernizowana” religia coraz chętniej mówi też o obronie „cywilizacji życia” (ludzkiego życia) przeciwko „cywilizacji śmierci”. W tym języku polityczny Bóg ma nawet czasami ratować świecką liberalną demokrację przed ateistycznymi ideologiami epoki „buntu mas”.

Spór mógłby nawet być interesujący, mógłby stanowić wyzwanie dla humanistów, którzy zbyt często zapominają o religijnych genealogiach swego dzisiejszego świeckiego światopoglądu, gdyby nie to, że polityczny fundamentalizm („zmodernizowana” religia) używa całej tej humanistycznej „brikolerki” językowej zupełnie cynicznie. Cynicznie w sensie Sloterdijkowskim, to znaczy do refleksyjnej, samoświadomej walki o panowanie. Humanistyczne argumenty są tutaj wyłącznie przejęciem retorycznego wyposażenie wroga, aby wroga na jego własnym polu pokonać, aby mu zamknąć gębę.

Test na cynizm tego „humanistycznego” języka jest prosty i każdy może go przeprowadzić na własną rękę. Sam przeprowadzałem go wielokrotnie, w rozmowach z Markiem Jurkiem, Tomaszem Terlikowskim i wieloma innymi kolegami dawnymi lub obecnymi.

Jeśli rzeczywiście chodzi tu o obronę czującej istoty – embriona, płodu - przed zabiciem jej w piątym, szóstym, siódmym miesiącu, np. przed rozszarpaniem jej brudnymi szczypcami w brudnej piwnicy, ze wszystkimi tego konsekwencjami, także dla matki, to może by tak zalegalizować aborcję do dwudziestego, do szesnastego, choćby do dwunastego tygodnia. Jeśli jednak Marek Jurek czy Tomasz Terlikowski są autentycznie tak wrażliwi na los istoty  obdarzonej już pierwocinami układu nerwowego, to może zgodzą się na legalizację pigułki wczesnoporonnej? Pigułki, która w ciągu dwudziestu czterech czy czterdziestu ośmiu godzin po zapłodnieniu niszczy zarodek o niewyodrębnionych jeszcze tkankach. Tak samo zupełnie „naturalnie” (to słowo ważne dla „zmodernizowanej” religii, więc je tu użyjmy) niszczą go organizmy wielu kobiet.

Jeżeli jednak okazywało się, że wrażliwość Jurka czy Terlikowskiego jest już skrajnie buddyjska czy wręcz dżinistyczna (radykalnie wyznawcy dżinizmu odgarniali za swojej drogi najdrobniejsze nawet owady), wówczas proponowałem im dotowanie środków antykoncepcyjnych, żeby uniknąć pojawienia się zygoty, zarodka, który ktoś mógłby chcieć później usunąć.

Jako zwolennik konserwatywnej modernizacji boję się modernizacyjnej przemocy związanej z politycznym przełamywaniem status quo, byłem więc gotów sprzymierzyć się z moimi prawicowymi rozmówcami praktycznie na każdym poziomie przedstawionych tutaj negocjacji. Wsparłbym ich z całą mocą retorycznej agresji, do jakiej przecież jestem zdolny, na poziomie walki o zakaz aborcji, gdyby zgodzili się na legalizację pigułki wczesnoporonnej. Jeśli nie daliby mi takiej możliwości, to podążyłbym za nimi jeszcze dalej - wsparłbym ich na poziomie walki z pigułką aborcyjną, gdyby zgodzili się na antykoncepcję dotowaną przez państwo. Jednak za każdym razem, kiedy im to proponowałem, kiedy pytałem ich o zdolność negocjacyjną na gruncie tej samej wszechogarniającej wrażliwości, która ich rzekomo wypełnia, słyszałem od nich gromkie i jednoznaczne „nie”.

Marek Jurek czy Tomasz Terlikowski wchodząc do polityki, stają – w swoim rozumieniu – po stronie Boga przeciwko człowiekowi. Oczywiście dialektyczne popisy można ciągnąć, i twierdzić, że stając po stronie Boga stają także po stronie człowieka, bo biorąc pod uwagę nasz upadek i grzeszność tylko Bóg wie, co jest dla człowieka dobre… Ale w istocie chodzi właśnie o polityczny wybór Boga przeciwko człowiekowi, którego Jurek, Terlikowski i wielu innych realnie i na poważnie dokonało.

Rzecz w tym, że polityczny wybór Boga przeciwko człowiekowi przed paroma wiekami był uczciwszy, ponieważ był bardziej naiwny niż dzisiaj. Dzisiaj wybór został wielokrotnie objaśniony i „odczarowany” zarówno przez lewicowców, jak i prawicowców, przez zwolenników Oświecenia i przez jego zażartych wrogów, przez Woltera i przez de Maistre’a, przez Schmitta i przez Badiou… I trudno już udawać, iż nie wiemy, że Bóg żądający niekontrolowanej, niekwestionowanej i nienegocjowanej władzy nad człowiekiem w polityce, to w istocie występujący w Jego imieniu człowiek żądający niekontrolowanej, niekwestionowanej i nienegocjowalnej władzy nad drugim człowiekiem. Zachód jakiś czas temu wyszedł z cyklu wojen religijnych „naiwnych”, prowadzonych w obrębie samego chrześcijaństwa, wyjątkowo brutalnych nawet na tle XX-wiecznych wojen ideologicznych. Nie widzę powodu, aby udawać, że możemy do tej epoki bezrefleksyjnie powrócić. I posługiwać się Bogiem w polityce, jakbyśmy nie pamiętali, że to narzędzie, w momencie, kiedy bierzemy je do ręki, staje się arcyludzkie.

Marek Jurek i Tomasz Terlikowski są tylko ludźmi, poprzez użycie Boga, poprzez powołanie się na Jego autorytet, żądającymi pełnej, nienegocjowalnej i niekontrolowanej władzy nad innymi ludźmi. Co więcej, nawet Jan Paweł II, Benedykt XVI, abp Michalik, abp Życiński, abp Muszyński czy abp Dziwisz są jedynie ludźmi posługującymi się pojęciem Boga, aby w pewnym wybranym przez siebie obszarze żądać nienegocjowanej i niekontrolowanej władzy nad innymi ludźmi. Wypada szanować gigantyczny dorobek Kościoła w dziedzinie cywilizacyjnej, ale żaden fakt, żadna epoka w fascynującej historii tej instytucji nie pozwala stwierdzić, że Kościół jest czymś więcej niż jedną z instytucji ziemskich, wymagających takich samych świeckich narzędzi kontroli zewnętrznej i samokontroli, jak każda inna ziemska instytucja.

Nic w zachowaniu hierarchów takich jak Wielgus, Życiński, Paetz, Michalik czy Dziwisz nie każe nam odwoływać się do hipotezy Ducha Świętego. Do objaśniania ich motywacji wystarczy – przy całym, szacunku dla nich i poszanowaniu ich godności - świecka psychologia, socjologia i politologia. Wystarczą Marks, Weber, Freud czy Pareto, podczas gdy przywołanie Anioła Ślązaka czy św. Jana od Krzyża będzie tu po prostu klasycznym błędem metodologicznym polegającym na niezastosowaniu brzytwy Ockhama.

Zupełnie innym problemem jest używanie Boga przez polityków jawnie niewierzących. Np. propozycja konstytucji przedstawiona przez, moim zdaniem, niewierzącego Jarosława Kaczyńskiego, a firmowana przez, moim zdaniem, niewierzącego Ryszarda Legutkę (ten wybitny filozof jest europarlamentarzystą PiS-u i członkiem powołanego przez tę partię zespołu pracy państwowej, nie zdystansował się do PiS-owskiego projektu konstytucji, więc go akceptuje, a być może nawet jest jego współautorem). Bóg nie jest ani źródłem, ani adresatem tego projektu. Jego źródłem są polityczne namiętności i trzeźwe diagnozy Jarosława Kaczyńskiego, a adresatem czysto ludzka polityka. Nawet nie parlament, bo Kaczyński nie ma zamiaru o uchwalenie takiej konstytucji nawet się starać, ale elektorat Jurka, słuchacze Radia Maryja, widzowie Telewizji Trwam i sam szef tych mediów. Kaczyński naprawdę był bardziej uczciwy światopoglądowo wyrzucając Marka Jurka z PiS-u, niż pastiszując go dzisiaj w swoim projekcie konstytucyjnym.

Wygląda na to, że przy całym moim faryzeizmie i grzeszności jestem w porównaniu z Jarosławem Kaczyńskim czy Ryszardem Legutką i tak zbyt przepełniony Bojaźnią Bożą, aby z aż taką ostentacją używać do doraźnej walki partyjnej (i ryzykować zużycie) tych resztek Bożego Imienia, jakie pozostały nam w późnej nowoczesności, nie wchłonięte jeszcze przez sekularyzację. Gdybym miał dzisiaj na polu politycznym krzyknąć: „do mnie wyznawcy Maryi i Jezusa, do mnie, a nie do Platformy Obywatelskiej!”, to przy całym moim poczuciu odłączenia i izolacji od sacrum jednak bym się zakrztusił i chyba szlag by mnie trafił (pewna forma samoukarania się człowieka, który choćby otarł się o powagę doznania religijnego). Jarosław Kaczyński i Ryszard Legutko muszą być ludźmi nieporównanie bardziej niewierzącymi ode mnie, skoro takiej politycznej funkcjonalizacji Boga przyszło im dokonywać bez żadnego widzialnego oporu ze strony ich ciała, umysłu czy duszy.

Oczywiście, nie udawajmy niewiniątek, żyjemy przecież w codziennej rzeźni naszej peryferyjnej polityki. Użycie Boga Wszechmogącego przeciwko PO, a także w celu negocjowania z Tadeuszem Rydzykiem i okradzenia Marka Jurka z resztek jego elektoratu, nie jest w tym świecie jedyną zbrodnią czy wykroczeniem. Nie mogę udawać, że zapomniałem o takich rozrywkach, jak użycie haseł w rodzaju „ciemnogród” albo „zabierz babci dowód” - brutalnych form dystynkcji społecznej i przemocy symbolicznej - do mobilizowania inteligenckiego elektoratu przeciwko prawicy. U nas na peryferiach nie ma niewinności (tak samo zresztą, jak nie ma jej w centrum, choć tam brutalność stanu naturalnego jest jednak nieco bardziej spętana przez instytucje, prawo czy językową poprawność). Tu wojna jest jednak bardziej brutalna, i to po wszystkich jej stronach. I oczywiście Jarosław Kaczyński, wielokrotnie potraktowany brutalnie i nieuczciwie, może uważać, że także on ma dzisiaj prawo do wszystkiego, np. do użycia Boga w celu odzyskania politycznej władzy nad ludźmi. Ale przy tej okazji warto powtórzyć banał, że człowieka przywołującego dzisiaj w polityce Boga, obojętnie, czy ten człowiek nosi moherowy beret, filcowy kapelusz czy biskupią tiarę, opromienia jedynie ciemne światło polityczności, a nie jasny blask Ducha Świętego.
 
Cezary Michalski
 
Tekst ukazał się na witrynie www.krytykapolityczna.pl.

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka