Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
3617
BLOG

Sierakowski: List otwarty do partii

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 50

 Demokracja liberalna, partia polityczna a nawet rynek albo prawa człowieka nie są ani święte ani wieczne. Człowiek je stworzył i człowiek je potrafi zniszczyć. Są instytucjami społecznymi, które często podnosimy do rangi zasad uniwersalnych albo po prostu oczywistych. Dlatego mogą trwać, nawet gdy ulatuje z nich duch.

 
Gdybym nie zobaczył na własne oczy tysięcy Hiszpanów, którzy wyszli na ulice konstruktywnie domagając się zreformowania prawa organizującego życie polityczne, może zabrakłoby mi pewności, żeby napisać, że oto obserwujemy koniec systemów partyjnych w postaci, w jakiej trwają obecnie. 
 
Hiszpański protest potwierdza powtarzane przez "Krytykę Polityczną" od lat, a dziś już niemal przez wszystkich, diagnozy o braku rzeczywistego wyboru, o zaniku różnic między partiami w sprawach gospodarki, co podsyca sztucznie "wojnę kulturową". Żadna rządząca lewica, czy chce czy nie chce, nie zdecyduje się na socjaldemokratyczne reformy, bo wywołane przez globalizację (kapitału a nie demokracji) zjawiska takie jak konkurencja o najniższe podatki między państwami, sprawiają, że lewicowa polityka gospodarcza w jednym kraju jest praktycznie niemożliwa. Bo zwiększyłaby deficyt, obniżyła reiting, wypędziłaby kapitał do sąsiada, tworząc zagrożenie dla całej krajowej gospodarki. Lewica w takiej sytuacji musi albo złamać sobie kark, albo kręgosłup, upodobniając do prawicy w sprawach gospodarczych i odbierając ludziom wybór polityki gospodarczej. Przed takim właśnie dylematem stanął Zapatero.
 
Wykluczonych społecznie od bezradnej lewicy przejmują populiści, napędzając sztucznie pozostałe konflikty społeczne (od aborcji po imigrantów), albo organizując zupełnie nowe jak polskie spory o układ czy Smoleńsk. Można dzięki temu udawać, że różnice, a zatem pluralizm wciąż istnieją, ale to tylko kłótnie, które nie prowadzą do rozwiązania żadnych problemów społecznych i same stają się problemem społecznym, który ściąga całą uwagę mediów a za nimi wyborców. Dzięki temu kartel może trwać u władzy i udawać, że prowadzi demokratyczny spór o prawdziwe stawki, a różnice nie tylko nie zniknęły, ale są wręcz cywilizacyjne!
 
Ile w tym prawdy, widać, gdy najpierw wszyscy się kłócą ku zgorszeniu mediów, a na pół roku przed wyborami przytulają do wodza albo transferują do partii rządzącej przy powszechnej ekscytacji tych samych mediów. Dochodzi do takich absurdów, że jedna partia prawicowa przejmuje polityczkę z drugiej partii prawicowej, motywowana zatrzymaniem odpływu elektoratu do... partii lewicowej. Jeśli cztery partie wprowadziły dekadę temu prawo, które dało im już miliard złotych z budżetu państwa, nie mówiąc o masowym pobieraniu kilku procent z pensji dziesiątek tysięcy partyjnych urzędników na wszystkich szczeblach administracji publicznej, to nie ma szans na uczciwe konkurowanie z nimi.
 
Próby takie podejmują jedynie ci, którzy godzą się na cyniczną grę z kartelem. Ale ani kamienice Piskorskiego ani nagle wzbogacający się studenci i emeryci nagle lewicowego Palikota, ani drużyna zwolnionych spin-doktorów Kaczyńskiego, nie potrafią przebić się przez mur. Wewnątrz kartelu, który nie czuje zagrożenia konkurencją z zewnątrz, poziom rywalizacji może się bezkarnie obniżać. W państwie, w którym ten sam kartel czterech partii biernie obserwuje dramatyczny spadek czytelnictwa Polaków, i boom edukacyjny, w którym jakość zamieniono w ilość, nie dziwi, że same partie nie piszą już programów, nie podejmują żadnej pracy intelektualnej albo społecznej, a jedynie wgapione w sondaże, szykują reklamówki wyborcze i patrzą, którego celebrytę z reality show lub wrogiej partii podebrać. 
 
Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989 roku? 
 
Bez wątpienia pomaga nam utrzymywać się w tych iluzjach fakt, że podobną alienację sceny politycznej obserwujemy niemal wszędzie w rozwiniętym świecie. Niemal wszędzie przeciwieństwa w polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka. A ponieważ godzić się z tym potrafią raczej konformiści niż nonkonformiści, w polityce rośnie liczba tych pierwszych. Berlusconi, Sarkozy, Merkel, a nawet Obama i Zapatero, a także Tusk budują z nich kalejdoskopowe formacje, w których public relations starcza za cały program działania, liczy się nade wszystko rozpoznawalność, jakby chodziło o dobrze obsadzoną i niekończącą się telenowelę o władzy, a nie realizację jakiegoś politycznego celu. W ten sposób wytwarza się nowa nomenklatura partyjna polityków niewymienialnych, do której co najwyżej można zostać dokooptowanym, a do sukcesu wystarczy rozpoznawalność zdobyta dowolnymi metodami. Zawsze odnajdą się w tej lub innej partii, z dużą ilością telewizyjnego mejkapu, tanich bon-motów w ustach, bez poglądów i honoru.
 
Wygląda to tak, jakby próbowano zawrzeć pakt ze społeczeństwem, a raczej z masową publicznością, której się mówi: wykonamy każde salto dla zdobycia władzy, dlatego zrzucamy w tym celu balast jakiejkolwiek idei politycznej, ale za to poradzimy sobie z kryzysem, autostradami, elektrowniami atomowymi, deficytem i innymi problemami administracyjnymi. Tylko, że prawie wszędzie taka ucieczka od polityki okazuje się skuteczna w dojściu do władzy i mało skuteczna w spożytkowaniu jej. Zachodnie gospodarki wpadły w kryzys, Unia Europejska tkwi w marazmie. 
 
Gdyby taki pakt był wykonalny, może należałoby go uznać, ale wystarcza on jedynie na stworzenie kordonu sanitarnego przeciw populistom, dla których jest w równym stopniu barierą, co źródłem napędzania popularności. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku. Systemy partyjne ogłupiają dziś ludzi w równym stopniu jak telewizja. Zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji. W mediach może mieć to przynajmniej sens ekonomiczny, ale w polityce?
 
Sfera polityczna, przynajmniej w dłuższym okresie, odzwierciedla to, co dzieje się w sferze społecznej, w której urynkowienie kolejnych sfer życia doprowadziło do rozpuszczenia się społeczeństwa na konkurujące ze sobą na każdym polu jednostki. Wspólnoty polityczne stopniowo zamieniają się w coś, co można by nazwać zmodernizowanym stanem naturalnym, w którym na powrót człowiek człowiekowi wilkiem. A więc może kończy się nie tylko system partyjny, demokracja liberalna, ale nawet społeczeństwo? 
 
W odczarowanym świecie, między ludźmi zanika więź społeczna. Bronią się jeszcze wyspy, w których nie umarł Bóg i tradycja. Ale świat odczarowuje się dalej. Jednym z najwnikliwszych obserwatorów tego procesu był tegoroczny jubilat Czesław Miłosz, którego warto odważnie przeczytać we współczesnych realiach. Nawet najbardziej politologiczny jego esej „Zniewolony umysł” nie jest wyłącznie zamkniętą rozprawą z ideologią komunistyczną, ale demaskacją systemu, w którym wrażenie bezalternatywności jest w stanie zniewolić nawet najświatlejsze umysły. Nie z represją przecież wiąże Miłosz główne zagrożenie dla podmiotowości człowieka i demokracji, ale właśnie z przytłaczającą siłą ideologii. Każdej, która wymusza podporządkowanie przez wykluczenie alternatywy. A więc nie tylko totalitarnych ideologii XX wieku, o których pisał Raymond Aron w równie słynnym dziele „Koniec ideologii”, a którą Miłosz na prośbę Giedroycia przetłumaczył. Przypomnijmy, że tego przekładu nie chciał podpisać. Bo jak tłumaczył w liście do Andrzeja Walickiego: „postawa liberalnego i melancholijnego sceptyka wydaje mi się wyjątkowo niepłodna i już kilka lat temu, kiedy w Polsce zaczytywano się Aronem, do »odpływu ideologii « odnosiłem się sceptycznie”. Wcale nie dlatego, żeby odpływu tego nie potwierdzał.
 
Sceptycyzm Miłosza wobec diagnozy "końca wieku ideologii" jest tożsamy nie z przekonaniem, że jakaś ideologia na podobieństwo komunistycznej może znów zniewolić człowieka, ale że to zniewolenie dokonuje się właśnie na jego oczach w coraz bardziej wszechobecnej dominacji życia sprowadzonego do fizjologii - "życia krowiego", które w "Roku myśliwego" nazywał także: "papu, kaku i lulu". Takiego, jakie dominuje we współczesnym kapitalizmie konsumpcyjnym, o czym Miłosz pisał już u samych jego początków, proroczo przewidując w "Wizjach znad Zatoki San Fransisco" paradoksalne konsekwencje postępującej indywidualizacji. 
 
Posłuchajmy, co wieszcz mówił o rodzącym się wówczas systemie: "Najbardziej skrajne zalecenia obezwładniają się, znoszą się wzajemnie, zmieniając się natychmiast w tzw. kulturę. Techniczny aparat produkujący mowę, mówioną, pisaną i obrazkową, przechwytuje i przyswaja na swój użytek każdy bunt, również bunt przeciwko niemu". W tym sensie "wszystkie są równouprawnione i zaspokajają potrzeby rynku". Odruchowa reakcja każe się z tym pogodzić, jak z naturalną potrzebą człowieka. W końcu "człowiek jako przedmiot ekonomii zachowuje się tak, a nie inaczej nie dlatego, że w głowie jego powstają filozoficzne uogólnienia, ale dlatego, że musi zaspokoić swoje potrzeby, natomiast zaspokoić je może tylko podporządkowując się prawom niezależnym od jego woli". Ale Miłosz uznaje tę przesłankę naszego działania, jako "wątpliwą, skoro środki masowego przekazu, tj. język, są napędem ekonomii wytwarzając ciągle nowe potrzeby przy pomocy reklamy". Co robić?
 
Równo cztery dekady temu opublikowano, a w tym roku wznowiono książkę "Rodowody niepokornych", w której Bohdan Cywiński przypomniał, że inteligenta, który potrafił występować w obronie zniewolonego społeczeństwa, definiuje nie tylko wykształcenie albo wolny zawód, ale krytyczne myślenie, gotowość do poświęcenia, zgoda na ryzyko obustronnego niezrozumienia (ze strony elit jak i mas), a także "aktywny stosunek do ideologii", czyli opuszczenie pozycji neutralnych. W dzisiejszej fazie zobojętnienia starzy mistrzowie muszą przypominać, na czym polega inteligenckie zaangażowanie, nawet środowiskom określanym jako "młode i ideowe". W jednej z nielicznych dyskusji na temat "Rodowodów niepokornych" Paweł Śpiewak jako jedyny w otoczeniu swoich uczniów bronił aktualności inteligenckich zasad sformułowanych w tej "zbójeckiej książce". W starej szkole nie myliło się pasywności z liberalizmem i wszystkożerności z kulturą. Stara szkoła mogłaby jeszcze pomóc zrozumieć swoim uczniom, że nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla dzisiejszej politycznej anemii nieprzeżyta eschatologiczna psychoza XX wieku. 
 
Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe jak i prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki, a tacy jesteśmy prawie wszyscy? Pomijając "obrońców krzyża", wszyscy mamy dystans do roli. Wstyd przed zaangażowaniem jest powszechny. Ustanowiona przez rządy cynicznego rozumu "cela śmiechu" okazuje się równie odstraszającym narzędziem podporządkowania, co trzy lata wyroku w prawdziwej celi. 
 
Stoimy zatem przed dylematem: czy to samo, co jest gwarantem, że nie powtórzą się zbrodnie XX wieku jest jednocześnie barierą przed samoorganizacją społeczną? 
 
W ostatnim napisanym przez Dostojewskiego opowiadaniu "Sen śmiesznego człowieka" bohater uważa, że życie jest ważniejsze niż sens życia. Odwrotnie niż bohaterowie "Biesów", w których Kiryłow przedkłada swoją teorię nad życie czy Szigałow, twierdzący, że teoria ważniejsza jest niż milion żyć. Czy współczesny "kontrakt postpolityczny" nam się opłaca? Czy warto rezygnować z demokracji, za gwarancje uniknięcia przemocy fizycznej. Czy warto oddać podmiotowość za bezpieczeństwo? 
 
Miłosz całe życie desperacko poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak odnaleźć sens życia w "odczarowanym świecie". Szukał jej nie tylko w polskiej i rosyjskiej literaturze XIX wieku, ale także u Blake'a i Swedenborga, w manichejskich sektach wczesnochrześcijańskich i u rosyjskich filozofów religijnych. Wszędzie, gdzie nie handluje się podmiotowością człowieka, nawet za obietnicę zamieszkania w "pałacu kryształowym". 
 
Czy będziemy w stanie wyciągnąć praktyczne wnioski z przykładu despotycznej modernizacji Chin? Dziś dostrzegamy wyraźnie, że utylitaryzm wcale nie kłóci się z autorytaryzmem, nawet jeśli zapomnieliśmy, że Jeremy Bentham zbudował swój panoptykon w Sewastopolu na zaproszenie caratu. 
 
Czy rzeczywiście największym zagrożeniem dla demokracji jest populizm, czy paraliżujący wszelkie działanie na lewo od skrajnej prawicy wirus cynizmu? Ludzie nie wykorzystują dziś posiadanej wiedzy do zmiany świata na lepsze, tylko uczą się dzięki niej akceptować istniejące niedoskonałości. Peter Sloterdijk zauważył to przejście między klasyczną oświeceniową krytyką ideologii, w której zło społeczne wyjaśniano fałszywym wyobrażeniem rzeczywistości, do współczesnej świadomej rezygnacji. Nie jest już tak, że ludzie "robią to, ale o tym nie wiedzą", tylko "bardzo dobrze wiedzą, co robią, a mimo to nadal to robią", a nawet "wiedzą, że w tym, co robią, kierują się iluzją, a mimo to nadal to robią" (to już Żiżek - ten postrach rodziców). Dziś dla nikogo nie jest odkryciem, że żyjemy w społeczeństwie spektaklu. Odkryciem może być odpowiedź na pytanie, jak nas podnieść, wygodnie przed nim usadzonych. Spektakl z transferami jest doskonałym przykładem sytuacji, w której wszyscy - od premiera po dziennikarzy i telewidzów - doskonale wiedzą, że chodzi wyłącznie o żądzę kariery, a nie żadnych wykluczonych, albo o dobro wspólne, a rozmawiają o tym, jakby chodziło o jakąś politykę. 
 
Więc co robić? Skoro mamy do czynienia raczej ze zniewoleniem działania, a nie zniewoleniem umysłów, podstawą jest aktywna niezgoda na kontynuowanie działania, o którym wiemy, że opiera się na nieprawdzie. Warunkiem koniecznym jest odbudowa więzi między ludzkich, najpierw w ramach zaangażowanej grupy, a później ruchu społecznego. Dobrze wiemy, że w Polsce ledwie trzy dekady temu powstał największy zorganizowany ruch społeczny w dziejach świata, a zachowujemy się, jakby partie, o których doskonale wiemy, że są wyprane z idei i pełne "ludzi bez właściwości" nam wystarczały. "Świat uderza w nas jako wcielony nierozum, jako twór jakiegoś gigantycznego obłąkanego mózgu. Czy można przyjąć ten cały ładunek i zgodzić się, że co jest, po prostu jest, i koniec?" - pytał Miłosz. Odpowiedź brzmi: "Można, ale tylko przeżuwając jak krowa, w stanie kontemplacji zwierzęcej. Jeżeli jesteśmy zdolni do współczucia i zarazem bezsilni, żyjemy w desperackim rozdrażnieniu". 
 
Przestaliśmy w tym kraju myśleć czy współczuć?
 
Sławomir Sierakowski
 
Tekst ukazał się w "Gazecie Wyborczej" z 18-19 czerwca 2011.

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka