Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
809
BLOG

Sierakowski: Historia kryzysu i kryzys historii

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 13

Przedstawiamy wstęp do książki Kryzys. Przewodnik Krytyki Politycznej. Zapraszamy także do Serwisu kryzysowego KP - opinie, felietony, komenatrze na witrynie www.krytykapolityczna.pl!

--
Historia kryzysu i kryzys historii

Globalny kryzys finansowy nadchodzi niemal dokładnie w dwudziestą rocznicę wygłoszenia przez Francisa Fukuyamę słynnej tezy o „końcu historii”. Najpierw zachwycił się nią cały świat, a Fukuyama stał się autorem globalnego bestsellera. Później jednak proroctwo amerykańskiego autora stało się modą intelektualną i musiało podzielić los każdej mody. I tak teza o „końcu historii” szybko stała się przedmiotem drwin i symbolem popintelektualizmu. Dziś należy jednak przyznać, że Fukuyama miał rację. Historia naprawdę się skończyła. Nie sposób było do niedawna poważnie dyskutować o alternatywie dla kilku trendów, które zdominowały ostatnie dekady. Przede wszystkim o politycznym zwrocie w stronę centrum i gospodarczym zwrocie w stronę wolnego rynku.

Choć pierwszy z wymienionych trendów bardzo szybko okazał się szkodliwy dla demokracji, do dziś wielu właśnie z nim utożsamia „cywilizowaną politykę”. Zwrot w stronę centrum (w Wielkiej Brytanii nazwano go „trzecią drogą” Partii Pracy, w Niemczech „nowym środkiem” SPD) doprowadził niemal wszędzie do zaniku politycznej różnicy i zablokowania demokratycznego mechanizmu reprezentacji sprzecznych interesów społecznych. Efektem był wzrost nastrojów populistycznych wyrażający frustrację wyborców pozbawionych prawdziwego politycznego wyboru. Nad frustracją udało się zapanować dopiero za pomocą postpolityki. To ona, oparta na instrumentach współczesnej socjotechniki i badań marketingowych, rozładowuje dziś niemal na całym świecie polityczne emocje obywateli za pomocą mediów masowych, w których polityka i publicystyka stały się po prostu częścią show-biznesu. Bezrefleksyjne uleganie prawom rynku nazywa się niezależnym dziennikarstwem. Polityka zmieniła się w jeszcze jeden telewizyjny format.

„Chicago Boys” kolonizują świat

Być może coś tu naprawdę zmieni dopiero załamanie się drugiego z wymienionych na początku trendów. Kryzys finansowy demaskuje dziś iluzje neoliberalnej globalizacji, która w zamian za uwolnienie rynków od demokratycznej kontroli obiecywała powszechny dobrobyt. Dopóki negatywne konsekwencje nie wróciły jak bumerang i nie uderzyły w same Stany Zjednoczone, daremne były antyneoliberalne krucjaty takich lewicowych intelektualistów jak Joseph Stiglitz czy Naomi Klein. Stiglitz w kolejnych książkach podsumowujących lata 90. w gospodarce światowej opisywał, jak wymuszane przez MFW i Bank Światowy na krajach rozwijających się neoliberalne recepty nie dość, że działały przeciwskutecznie i prowadziły do kolejnych kryzysów finansowych, to nigdy nie zostały zastosowane Stanach Zjednoczonych. Klein w swojej „czarnej księdze neoliberalizmu”, czyli „Doktrynie szoku”, uzupełniła te analizy o wstrząsające opisy manipulacji, jakich uczniowie ekonomisty Miltona Friedmana (tzw. Chicago Boys) przy wsparciu administracji amerykańskiej dokonywali w gospodarkach niemal na każdej szerokości geograficznej.

Jeśli Stiglitz dowodził, że prywatyzacja, deregulacja i cięcia socjalne narzucane kolejnym gospodarkom jako recepty na osiągnięcie dobrobytu były nieporozumieniem, to Klein wyjaśniała to nieporozumienie, pokazując konkretnie, kto, kiedy i jak na tym zarobił. Sojusz między neoliberalnymi ekonomistami i politykami a korporacjami, które ich finansują bezpośrednio lub za pośrednictwem całej sieci prawicowych think-tanków, potrafił skutecznie wykorzystywać wszelkiego rodzaju katastrofy i załamania (od krachów gospodarek komunistycznych przez kryzys na Bliskim Wchodzie, huragan „Katrina” i tsunami w Azji aż po wojnę w Iraku) do otwierania zdezorganizowanych gospodarek na zagraniczny kapitał, który następnie przejmował kontrolę nad najcenniejszymi obszarami wschodzących rynków. Przyszła jednak kryska na Matyska i neoliberałowie zamiast fundować kryzys kolejnemu społeczeństwu Azji albo Ameryki Południowej zrobili krzywdę sami sobie. Ideologiczne opium, które rozprowadzali na całym świecie, zaczęli w końcu sprzedawać u siebie. Deregulacyjne decyzje Greenspana i Busha doprowadziły do powstania baniek spekulacyjnych w USA i w efekcie do kryzysu.

Daremna wiara w cykle

Trudno w to uwierzyć, ale w XX wieku pojęcie kryzysu znikło ze słownika ekonomicznego. Wcześniej wysiłki teoretyczne najwybitniejszych ekonomistów od Malthusa do Marksa koncentrowały się właśnie na kryzysach gospodarki kapitalistycznej. W XIX wieku obok cyklicznych kryzysów pojawiały się także wielkie załamania obejmujące wszystkie gospodarki przemysłowe (po raz pierwszy w 1857 roku, a następnie w 1873).

Pewien wybitny logik i ekonomista Stanley Jevons przekonany o tym, że ekonomia jest nauką ścisłą, winą za kryzysy obarczył plamy na Słońcu. Wyliczył, że cykle koniunkturalne w latach 1721-1878 trwały przeciętnie od szczytu do szczytu 10,46 roku. Połączył to z odkryciem dokonanym w 1801 roku, że plamy na Słońcu pojawiają się z okresowością 10,45 roku. To nie mógł być przypadek! Plamy na Słońcu wywołują zmiany atmosferyczne, a to prowadzi do cyklicznych obfitych opadów deszczu, co ma wpływ na urodzaj i przez to na cykle w handlu - rozumował Jevons. Niestety, dokładniejsze obliczenia wykazały, że plamy na Słońcu pojawiają się co 11 lat, pozostawiono je więc astronomom, a z wyjaśnieniami zjawisk gospodarczych powrócono na Ziemię.

Tymczasem do kryzysów przyzwyczajono się zarówno w sensie teoretycznym - rezygnując z osobnej szczegółowej teorii kryzysów, a także praktycznie - uwzględniając prawdopodobieństwo kryzysu w kalkulacjach biznesowych. Regularnie pojawiającym się i znikającym recesjom zaczęto przypisywać funkcję „oczyszczającą”. W pierwszych dekadach XX wieku wydawało się, że kryzysy z masowymi bankructwami i powszechną paniką skończyły się ostatecznie. Dopóki po każdym kryzysie samoczynnie następowało ożywienie, dopóty zrozumiałe było, że nie sposób traktować kryzysu jako czegoś obcego gospodarce, wartego wyodrębnienia i zbadania poza teorią cykli koniunkturalnych. I nawet rozpoczęty czarnym czwartkiem 24 października 1929 roku Wielki Kryzys początkowo nie przypominał znanych z przeszłości katastrof. Sytuacja do złudzenia przypominała dzisiejszą. Spadek ożywienia gospodarczego pojawił się już wcześniej, przede wszystkim w samych Stanach Zjednoczonych. Co więcej, na giełdzie nowojorskiej po krachu notowań pojawiały się jeszcze zwyżki kursów. W ostatnim kwartale 1929 roku i w pierwszej połowie 1930 roku nie było masowych bankructw firm. Ale spadek koniunktury postępował nadal. W wyniku utrudnień kredytowych i upadku banków kryzys rozlał się na Europę i zaczęła się prawdziwa katastrofa.

Początek tamtego kryzysu wielu powitało z zadowoleniem, licząc na jego higieniczne skutki. Jak wiemy, tym razem gospodarka wcale nie chciała samoczynnie powrócić do równowagi. Gdy załamała się struktura kredytów w Europie, gdy upadł światowy ład walutowy oparty na systemie złoto-walutowym, gdy pojawiła się nieznana dotąd liczba bezrobotnych, ekonomiści zaczęli orientować się, że mają do czynienia z nowym zjawiskiem, które z pewnością nie spełnia dla gospodarki żadnych pozytywnych funkcji.

Przewrót keynesowski

Niemal natychmiast świat ekonomiczny porzucił dotychczasowy paradygmat cykli i konieczności kryzysów. Stało się tak, gdy John Maynard Keynes udowodnił możliwość osiągnięcia przez gospodarkę „równowagi” w stanie niespowodowanego rozmyślnie niepełnego zatrudnienia. To był koniec wiary w samoregulacyjne zdolności gospodarki.

Keynes wystąpił nie tylko przeciwko ekonomicznym oczywistościom epoki, ale wręcz przeciwko samemu duchowi kapitalizmu opisanemu ledwie trzy dekady wcześniej przez Maksa Webera. Duch ten - jak wiemy - opierał się na „tworzeniu kapitału wskutek ascetycznego przymusu oszczędzania”. Ci, którzy oszczędzali w wyniku rozwoju XIX-wiecznej gospodarki, przestali już być tożsami z inwestorami. Od połowy XIX wieku mamy do czynienia z grupą wielkich przedsiębiorców, którzy korzystają już nie z własnego kapitału, ale poszukują go u całej masy drobnych ciułaczy. Pożyczają oszczędności na rynku finansowym. Ceną jest oczywiście stopa oprocentowania. Wydawało się oczywiste, że w trakcie recesji - gdy powstaje zbyt dużo oszczędności - ich cena powinna spadać, co powinno zachęcać do inwestowania i przywrócić dobrą koniunkturę w gospodarce. I gdyby tak rzeczywiście było, do końca świata nikt nie czepiałby się zwolenników teorii wolnego rynku, który miał sam najlepiej wiedzieć, jak wrócić do równowagi. Niestety, w trakcie Wielkiego Kryzysu stopa procentowa obniżyła się i… nic się działo.

Co zrobił Keynes? W 1935 roku przerwał pisanie swojego opus magnum i pod wpływem sugestii George’a Bernarda Shawa postanowił przeczytać jeszcze raz Marksa i Engelsa. Odpowiadając w liście Shawowi: „Aby zrozumieć mój stan umysłu, musi pan wiedzieć, że piszę książkę z teorii ekonomii, która, moim zdaniem, zrewolucjonizuje - nie od razu, jak sądzę, lecz w ciągu następnego dziesięciolecia - sposób, w jaki świat myśli o problemach ekonomii (…). Nie spodziewam się, by pan lub ktokolwiek inny obecnie w to uwierzył. Jeśli jednak idzie o mnie, nie tylko mam taką nadzieję - jestem tego zupełnie pewny”. „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” wbrew tytułowi zawiera gąszcz szczegółowych rozważań, które nie tylko skalą teoretycznego przełomu, ale i poetyką odpowiadają filozoficznym dziełom Kanta.

Samo odkrycie kontrastowało ze skomplikowaną strukturą książki - było najprostsze z możliwych: w fazie ostrego kryzysu… nie ma oszczędności. Ludzie nie oszczędzają, bo nie zarabiają. Nie można przecież zakładać, że gdy wszystkim źle się powodzi, w gospodarce jest tyle samo oszczędności, ile wcześniej. Skutkiem kryzysu nie jest nadmiar oszczędności, ale ich niedobór. A jeśli tak, to nie ma wcale nacisku na spadek stopy procentowej i brakuje zachęty do inwestowania. Znikają bodźce do rozwoju, maszyny stoją, ludzie nie pracują. Keynes dowiódł, że gospodarka nie zachowuje się wcale jak huśtawka, ale raczej jak dźwig. Może być w górze lub w dole, ale może stać też w miejscu. To samo wyjaśnić można z innej strony.

Jeśli pojawia się bezrobocie, zazwyczaj powoduje ono spadek płac. Wcale nie jest jednak pewne, czy będzie to rzeczywisty spadek płac, bowiem w tym samym czasie recesja prowadzi do spadku cen. Płace realne (po uwzględnieniu inflacji) mogą wzrosnąć, jeśli ceny będą obniżać się szybciej. W czasie dobrej koniunktury ceny będą rosnąć szybciej niż płace, a to będzie ułatwiało zatrudnienie. Natomiast w trakcie recesji płace realne będą rosnąć. Tak właśnie stało się w Ameryce w latach 30.

Kopernikański przewrót Keynesa polegał na wykazaniu, że to nie płaca determinuje zatrudnienie, ale odwrotnie: zatrudnienie określa płacę realną. O zatrudnieniu (i o koniunkturze gospodarczej) decydują rynki zbytu przedsiębiorstw. A te nie zależą wyłącznie od ich zdolności produkcyjnych. Keynes zanegował stare „prawo rynków” Saya mówiące, że podaż sama stwarza popyt. „Zanim” przedsiębiorca obniży ceny swoich produktów, szukając na nie odpowiedniego popytu, „najpierw” zwolni pracowników i tym samym ograniczy możliwy popyt na towary w gospodarce. Nie osiągnie stanu obiecywanego przez ekonomię klasyczną, bo niezależnie od skali obniżki cen nie znajdzie takiego rynku zbytu, jaki zapewnia pełne zatrudnienie - bezrobotni nie dysponują żadną siłą nabywczą.

Polityka wygrywa z gospodarką

Keynes dowiódł, że w mechanizmie rynkowym nie ma żadnego bezpiecznika, który gwarantowałby samodzielny powrót do równowagi. Żeby pobudzić inwestycje przedsiębiorstw - kluczowe do nakręcenia na powrót koniunktury - interweniować musi państwo (poprzez wydatki publiczne). Diagnoza, która zapowiadała się bardzo pesymistycznie (dowiedziono przecież, że „równowaga” w gospodarce z masowym bezrobociem jest tak samo naturalna dla życia gospodarczego jak równowaga z optymalnym wykorzystaniem sił i środków, o której mówili klasycy), w gruncie rzeczy nastrajała do optymizmu. Skoro wiadomo już, jak radzić sobie z recesją - Roosevelt i jego New Deal były praktyczną ilustracją Keynesowskich idei - możemy liczyć na trwałe ustabilizowanie koniunktury. I rzeczywiście, przez następne trzy dekady gospodarka kapitalistyczna rozwijała się świetnie i bez recesji. Do tego stopnia, że na przykład w 1967 roku w Niemczech Zachodnich uchwalono ustawę wprost wpisującą do listy obowiązków rządu zapewnienie „stałego wzrostu”.

Warto przypomnieć te kilka podręcznikowych ustaleń Keynesa nie dlatego, żeby postulować prosty powrót do praktyki Keynesowskiej - ewolucja życia gospodarczego, pojawienie się w latach 70. zjawiska stagflacji, czyli jednoczesnego wysokiego bezrobocia i inflacji, znacznie utrudniły pobudzanie koniunktury Keynesowskimi metodami. Chodzi bardziej o to, by uświadomić sobie, że podstawowy argument Keynesa kwestionujący naturalną równowagę rynku nie stracił na aktualności. Przekonujemy się o tym dziś na własnej skórze. Rynek pozostawiony sam sobie jest jak przyroda, która ciszą uprzedza huragan. Wraz z Keynesem kończy się filozofia gospodarcza i pozostaje jedynie gospodarcza polityka. Przemiany instytucjonalne XX wieku, a także odkrycie i zastosowanie „Ogólnej teorii…” prowadzą do ostatecznego zwycięstwa polityki nad gospodarką. Nie jest to oczywiście jednoznaczne z utrwaleniem kontroli państwa. Życie gospodarcze można oddać wolnej grze sił rynkowych, ale zawsze będzie to decyzja państwa i polityków. Państwo może w wyniku decyzji politycznej określać skalę interwencji albo niemal zupełnie abdykować ze swoich kontrolnych funkcji. Tak właśnie stało się w przypadku rynków finansowych.

Zysk przede wszystkim

Skoro rozpoczęło się już nerwowe wertowanie zapomnianych ksiąg wybitnych ekonomistów sprzed dobiegającej końca epoki Miltona Friedmana, warto przypomnieć sobie o wcześniejszym wykładowcy uniwersytetu w Chicago Thorstenie Veblenie. Znamy go głównie ze słynnej - włączonej raczej do kanonu socjologii niż ekonomii - pracy „Teoria klasy próżniaczej”. Tymczasem zadziwiającej aktualności nabiera inne jego głośne onegdaj dzieło: „The Theory of Business Enterprise” [„Teoria przedsiębiorstwa”]. Jeszcze bardziej niż później Keynes Veblen występował przeciw absolutnym oczywistościom epoki. Wychodząc od założenia, że podstawą współczesnej gospodarki jest postęp technologiczny i coraz bardziej skomplikowana praca maszyn, zadał pytanie o rolę przedsiębiorcy. Przed inżynierami i maszynami stoi jeden jasny i chwalebny cel: wytwarzać dobra. Celem przedsiębiorcy zaś jest zysk. Jak jedno ma się do drugiego?

W idealnym modelu, jeśli najważniejsza wydaje nam się z oczywistych powodów produkcja dóbr, to właściwie nie powinno być miejsca dla przedsiębiorców. Veblen nie owijał w bawełnę: przedsiębiorca osiąga swoje cele nie we współpracy z systemem produkcji, ale… spiskując przeciwko niemu! W jego interesie są przecież zakłócenia w harmonijnej produkcji, po to aby wartości uległy wahaniom i można było wykorzystać ten proces do spekulacji. Całą architekturę kredytów, pożyczek i pozornej kapitalizacji przedsiębiorca opiera na mechanicznej niezawodności systemu produkcji. Na dole trwa harmonia produkcji, u góry zaś huśtawka finansowa. Przedsiębiorca zarabia na nieświadomym lub zamierzonym zakłócaniu ładu produkcyjnego. Przekonanie, że przedsiębiorcy z definicji są sabotażystami gospodarki, brzmi jak absurd. Ale zapytajmy, kogo z finansistów interesuje naprawdę realna podstawa ich akcji, obligacji i kredytów.

Dziś intuicje Veblena są bardziej aktualne niż kiedykolwiek, bo stosunek zysków pochodzących ze spekulacji do zysków z realnego wytwarzania dóbr jest przerażający. W przeciętnej firmie finansowej stosuje się dźwignię finansową o konstrukcji 30:1, czyli 30 jednostek kredytu na jedną kapitału. Rynek derywatów w 2002 roku wart był 100 bln dolarów, zaś przed kryzysem już 600 bln dolarów. Ile to jest? 10 lat PKB całego świata, 40 lat PKB USA albo 1200 lat PKB takiego kraju jak Polska. Jeśli teza o wymierzonym w gospodarkę światową spisku międzynarodowej finansjery jest fałszywa, to tylko dlatego, że nie spisek stanął za tak gigantycznym oszustwem, ale skomplikowane połączenie ideologicznej propagandy, która przeniknęła aż do kształtowanej przez kulturę masową sfery stylu życia, obejmując uniwersytety, partie polityczne, think-tanki i biznes.

Sławomir Sierakowski

Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” z 28 lutego 2009.  Jest skróconą wersją wstępu do książki „Kryzys. Przewodnik Krytyki Politycznej” (wśród autorów m.in. Stiglitz, Sachs, Rodrik, Bendyk, Kowalik, Żakowski), Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Premiera książki: 6 marca 2009.

Czytaj: Spis treści - Pobierz plik! (.pdf 63 Kb)


 

DANE KSIĄŻKI
Tytuł: Kryzys. Przewodnik Krytyki Politycznej
Autorzy: opr. zbiorowe
Seria Przewodniki, t. 7
Kategoria: ekonomia, politologia
Projekt okładki: Twożywo
ISBN 978-83-61006-48-0
Format: 120 x 165mm
Liczba stronic: 440
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Miejsce i data wydania: Warszawa 2009
Premiera: 6 marca 2009
 

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka